sobota, 26 marca 2011

Analogowo

       Z cyfrówką to jest tak, że jak się nią zacznie robić zdjęcia, to zapomina się, że poza tym istnieje jeszcze coś. Chodzi mi o inne aparaty, a co za tym idzie inne możliwości i zupełnie inną obróbka oraz odbiór zdjęcia.
       A potem przychodzi nagłe OLŚNIENIE!
       Gdzieś przewracając różnego rodzaju sprzęty, zaglądając do dawno nie odwiedzanych zakamarków trafia się ON – stary, poczciwy KIEV, trochę przykurzony, trochę archaiczny z tym swoim „niedzisiejszym” wyglądem aparatu średnioformatowego. I już się ciepło na duchu robi, i już się w głowie lęgną pomysły, żeby jak najszybciej go wykorzystać i na chwilę wrócić do czasów, gdzie o „matrycy”, „pixelach”, „kartach pamięci” i innych czortach nie było mowy. Spokojne czasy, bez pośpiechu, gdzie każda klatka, każde ujęcie było przemyślane, dopracowane i starannie zaplanowane. Gdzie czasem nachodzące na siebie klatki filmu (często pojawiający się problem w aparatach KIEVa) albo doprowadzały do złości, albo mimo swej „ułomności” tworzyły jakże niedoskonały lecz klimatyczny efekt.
       Tęsknię do czasów, kiedy na efekt końcowy w postaci odbitki, lub choćby stykówki na „szybko” pod powiększalnikiem zmontowanej trzeba było poczekać…

fot. Anna Tokarska-Kowalska 

 Zdjęcie które Wam prezentuje jest właśnie zrobione moim starym, dobrym KIEV'em 60, 2.8/80, a dla potrzeb internetowych zrobiłam reprodukcję cyfrową fotografii.

A.T-K         

poniedziałek, 21 marca 2011

Refleksje...

fot. Anna Tokarska-Kowalska

Obraz. Mając go na myśli często przywołujemy w pamięci ulotne wspomnienia uwiecznione na płótnach malarskich, zdjęciach, czy nagraniach filmowych.
Jednak jest on również ruchomą częścią, którą jeśli nie zatrzymamy poprzez jakiś nośnik za chwilę może być zatarta, a z czasem zupełnie zapomniana.
Takim nietrwałym obrazem jest dla mnie sztuka teatralna, bo przecież nierejestrowana zachowuje się w naszej pamięci tak długo, jak mocne wywarła na nas wrażenie. A jedyną formą pozostawienia po niej śladu jest słowo, które zapada nam w umysł. To wypowiedziane, zapamiętane, napisane w formie refleksji.
Czwartkowy spektakl „Mewa” Antoniego Czechowa (wg. Reżyserii Agnieszki Glińskiej, zrealizowany w Teatrze Narodowym - Scena przy Wierzbowej) poruszył mnie ogromnie.
Nie będę tu pisała o kwestii związanej z teatrem i współczesnemu autorowi problemie zmiany jego form – to domena teatrologów i znawców sztuki.

To, co mnie ujęło szczególnie w tym obrazie, mam na myśli spektakl, to temat niemocy twórczej, szukania inspiracji, próby przebicia się i bycia dostrzeżonym, wręcz docenionym przez odbiorców i krytykę.
Powtarzające się jak echo odwieczne pytanie o sens i wartość własnej pracy, a może nawet o wartość siebie samego.
Trudno jest oglądać tę sztukę i nie mieć w głowie choć raz takich myśli. Może z reguły zagłuszane i tłumione dla jednostek szczególnie wrażliwych będące odwiecznym wołaniem o sens bycia, umiejętność realizowania, tak aby pozostawać w zgodzie z własną osobowością, wartościami czy poczuciem wolności.
Pojawia się myśl o tych, co ze swoją wrażliwością nie wpisują się w „tu” i „teraz”. Kończą żywot nigdy nie zauważeni, nie docenieni. Jak często brak wiary we własne możliwości, brak zrozumienia oraz brak środków do tworzenia są przyczyną tego, że projekt nigdy nie powstaje?
Ta sytuacja przypomina walkę z wiatrakami z tym, że najcięższym przeciwnikiem jesteśmy sami dla siebie. Największe artylerie wyciągamy przeciwko sobie. To, co potrafi wytworzyć umysł aby poddać w niepewność proces twórczy, aby go pogrzebać jeszcze zanim zacznie powstawać jest tym, co jest w stanie zniweczyć każde działanie.
Cokolwiek byśmy nie tworzyli może warto podejść do tematu tak, jak powiedział bohater sztuki Konstantin Trieplew: „[…] cały sekret nie w starej czy nowej formie, tylko w tym, że człowiek pisze nie myśląc o żadnej formie, pisze, bo to mu po prostu płynie z serca”.

                                                         A.T-K



fot. Anna Tokarska-Kowalska


niedziela, 6 marca 2011

Proporcje Leonarda

Osoby, które nie mają „kalkulatora w głowie”, a raczej „miarkę w oczach”:)powinno zaciekawić opracowanie idealnych rysów twarzy według Leonarda da Vinci. Geniusz malarstwa zgłębiał wiedzę z wielu dyscyplin nauki, między innymi z anatomii człowieka. Interesowały go proporcje ciała i twarzy. Szukał harmonii optymalnej za pomocą wyliczeń matematycznych i szkiców twarzy. Jego wnioski są ponadczasowe, aktualne do dzisiaj i uznawane za kanon rysów twarzy.

Klasyczny obrys twarzy ma kształt owalu. Szerokości kości skroniowych i żuchwy są równe,a kość policzkowa, czyli jarzmowa nieznacznie szersza.
Linie określające twarz od góry - linia włosów i od dołu - linia brody powinny być zaokrąglone.


Istotny dla harmonii jest fakt, że granice różnych części twarzy są styczne lub leżą na wspólnych liniach prostych wyznaczających siatkę wewnętrznych jej rysów.
W klasycznej twarzy trzy wysokości są równe:

- wysokość czoła - od linii włosów do nasady nosa/ dolnej granicy brwi/ górnej granicy małżowiny ucha
- długość nosa - od nasady do podstawy nosa/ górnej granicy małżowiny ucha do dolnej granicy małżowiny ucha, czyli płatka
- wysokość części brody i ust -od podstawy nosa do czubka brody

Proporcje poziome określa się na wysokości oczu. W przybliżeniu jest to 5 szerokości oka. Prawidłowo rozstawione oczy leżą w oddaleniu 1 szerokości oka między wewnętrznymi kącikami. Pionowe linie poprowadzone od kącików wewnętrznych oczu wyznaczają szerokość skrzydełek nosa. Szerokość grzbietu nosa (czyli jego tzw. grubość) jest w klasyce równa na całej jego długości. Linie pionowe styczne do tęczówek oka od wewnętrznej strony wyznaczają optymalną szerokość ust.